W dżungli Amazonii


Amazońska dżungla - to określenie mocno poruszało moją wyobraźnię już od czasów młodzieńczych lektur książek Arkadego Fiedlera. Jak wygląda najbogatszy leśny obszar świata, co kryje się w wielopiętrowym gąszczu roślin, jak żyją amazońscy Indianie - rdzenni mieszkańcy tych ziem. Odpowiedzi na te pytania mogłaby dostarczyć choćby krótka wyprawa w głąb dziewiczego lasu. Okazja do takiej wyprawy nadarzyła się, gdy w lutym 2005 roku znalazłem się wraz z dwójką przyjaciół w Ekwadorze - niewielkim kraju Ameryki Południowej obejmującym północno-zachodni kraniec olbrzymiego dorzecza Amazonki. Decyzja zapadła szybko - jedziemy do dżungli!

Podróż rozpoczynamy od położonej w Andach na wysokości 2850 metrów stolicy Ekwadoru, Quito. Wyruszamy stąd rejsowym nocnym autobusem na wschód, aby po dziewięciu godzinach jazdy przez wysokie andyjskie przełęcze znaleźć się wczesnym rankiem w miasteczku Coca, stanowiącym "bramę" do ekwadorskiej Amazonii. Miasteczko ma też drugą, oficjalną nazwę Puerto Francisco de Orellana, od nazwiska słynnego portugalskiego konkwistadora, który w 1544 roku po raz pierwszy przemierzył kontynent Ameryki Południowej drogą wodną z zachodu na wschód, odkrywając Amazonkę. Ów odkrywca rozpoczął swą podróż od małej osady nad rzeką Napo, dopływem Amazonki, którą potem nazwano jego imieniem. Obecnie Coca jest rozwijającym się ośrodkiem górnictwa naftowego, a zarazem punktem wypadowym do amazońskiej dżungli.

Pierwsze wrażenie po przybyciu do miasta to wszechogarniający, wilgotny upał; mimo wczesnej pory jest już ponad 30 stopni. Nic dziwnego, jesteśmy przecież prawie na równiku, niemal na poziomie morza, na skraju olbrzymiego kompleksu leśnego. Kryjemy się więc w cieniu przystani nad rzeką Napo w oczekiwaniu na łódź, którą mamy popłynąć do położonego w głębi dżungli obozowiska, zwanego Yarina Lodge. Po dwóch godzinach pojawia się nasz wodny środek transportu i po załadowaniu zaopatrzenia wyruszamy na spotkanie z amazońską dżunglą. Motorowa łódź płynie dość szybko środkiem rzeki (szerszej w swym górnym biegu od Wisły w Warszawie) i po kilkunastu minutach żegnamy ostatnie ślady cywilizacji. Na obu brzegach widać wielopiętrową, zwartą ścianę tropikalnego lasu. Podpływamy nieco bliżej lewego brzegu, aby lepiej przyjrzeć się dżungli... i w tym momencie gaśnie silnik łodzi. Kilkakrotne próby uruchomienia go nie przynoszą skutku i prąd rzeki powoli zaczyna nas znosić na mieliznę. Na szczęście w ostatniej chwili sternikowi udaje się usunąć awarię i unikamy przymusowego lądowania na piaszczystej wyspie na środku rzeki.

Niebawem opuszczamy szeroki nurt rzeki Napo i wpływamy do jej wąskiego dopływu, rzeki Mandeno. Rzeka wije się wśród gęstej roślinności, tworzącej niekiedy zielony tunel z drzew i krzewów. Po kilkunastu minutach na wysokim brzegu dostrzegamy ślady cywilizacji - to Yarina Lodge, miejsce naszego pobytu w dżungli. Obozowisko na pierwszy rzut oka sprawia dobre wrażenie - solidne, kryte strzechą z liści palmowych chatki do zamieszkania oraz duży pawilon pełniący funkcję kuchni, jadalni i świetlicy. Polanę z chatkami otacza szczelna ściana dżungli.

Jest samo południe, żar leje się z nieba. Wkrótce poznajemy naszego przewodnika Gonzalo, młodego Indianina z miejscowego plemienia Quichua. Dowiadujemy się od niego, że pierwszy bezpośredni kontakt z dżunglą będziemy mieć już późnym popołudniem. Około godziny szesnastej wynurzamy się więc ze swych chatek i wyruszamy gęsiego za naszym przewodnikiem w głąb dżungli. Gonzalo prowadzi nas wąską ścieżką, torując sobie czasem drogę maczetą. Zatrzymujemy się przy niepozornie wyglądających roślinach, które okazują się być dla Indian cennymi medykamentami lub służą im jako pożywienie.

Wypatrujemy w gąszczu przedstawicieli miejscowej fauny i po pewnym czasie dzięki przewodnikowi dostrzegamy na krzaku niewielkiego zielonego węża (podobno niegroźnego). Przewodnik ostrzega nas przed olbrzymimi mrówkami amazońskiej dżungli, konga, mogącymi boleśnie pokąsać wędrowca, który wejdzie na ich ścieżkę. Dżungla ku naszemu zdziwieniu pokrywa pagórkowaty teren, wędrowanie po niej wymaga wiele wysiłku, więc po ponad godzinnym spacerze zmęczeni wracamy do naszego obozowiska. Ale to nie koniec wrażeń na pierwszy dzień pobytu w dżungli...

Zbliża się szósta wieczór. Nad amazońską dżunglą właśnie zachodzi słońce - za kwadrans będzie już mrok nocy, tak szybko robi się ciemno na równiku. Ściana tropikalnego lasu tuż za moim domkiem zaczyna mocno dźwięczeć odgłosami zwierząt dżungli, głównie przeróżnych owadów i ptaków. Popołudniowy upał trochę zelżał - z 38 stopni w cieniu zrobiło się około trzydziestu. Dla nas jest to sygnał do rozpoczęcia nocnej przygody z dżunglą. Zakładamy wysokie gumowe kalosze i uzbrojeni w latarki ruszamy gęsiego za naszym indiańskim przewodnikiem w mrok lasu. Gonzalo prowadzi nas bezbłędnie wąską ścieżką wśród bagiennego krajobrazu; pod stopami często pojawia się błoto, ale co tam błoto - wszyscy mamy dreszczyk emocji, wyruszamy bowiem na poszukiwanie kajmanów!

Wkrótce docieramy do kładek przerzuconych przez bagno - przewodnik nakazuje bezwzględną ciszę i zaczyna świecić snopem światła swej latarki po bagiennych ostępach. Staramy się robić to samo w nadziei, że nagle wyłonią się z ciemności w całej okazałości zapowiadane kajmany. Póki co widać jedynie krzaki i wodne rośliny, a przewodnik opowiada nam ze szczegółami o rezydujących w tutejszej bagiennej lagunie trzech odmianach kajmanów - najdłuższe osobniki mogą liczyć podobno ponad 3 metry długości. Aby zwiększyć szanse zobaczenia tych wodnych stworów, przewodnik w pewnym momencie wykonuje szybki ruch maczetą w wodzie i po chwili trzyma w ręku upolowaną w ten sposób rybę, którą rzuca kajmanom na przynętę. Przynosi to niewielki skutek, ale niezrażeni posuwamy się wąską kładką naprzód. Wreszcie Gonzalo staje i szeptem mówi: Są kajmany! Patrzymy w głąb laguny i w świetle latarki widzimy dwa, cztery, sześć czerwonych punkcików. To oczy kajmanów wystają jedynie nad powierzchnię wody. Uruchamiamy wyobraźnię i jej oczami widzimy leżące w płytkiej wodzie cielska. Wywołuje to pewien dreszczyk emocji - jesteśmy wśród kajmanów!

Jakiś czas później płyniemy długą wąską łodzią na inną lagunę. Przesiadamy się do łódki przypominającej trochę indiańską dłubankę i powoli wypływamy na otwarte wody laguny. Przewodnik leniwie pracuje wiosłem, my zaś słuchamy odgłosów dżungli. Nagle spostrzegamy w wodzie ciemny, obły kształt. Za chwilę wynurza się z wody łeb z charakterystycznym ryjkiem. To tapir - mieszkaniec tutejszej laguny! Zwierzę podpływa w stronę naszej łodzi, przez moment płynie równolegle do niej, lecz po chwili zbliża się i ryj kładzie na burcie. Najwyraźniej szuka towarzystwa! Dziewczyny piszczą z emocji, zaś przewodnik łagodnym ruchem wiosła odgania zwierzę. Tapir jednak próbuje dostać się na łódź po raz drugi i trzeci. Wreszcie zrażony niepowodzeniem powoli odpływa. Emocje powoli opadają, dłuższy czas jednak czujnie patrzymy w ciemne wody laguny, być może znów wyłoni się z nich obły kształt zwierzęcia. Wody są jednak spokojne, unoszą się na nich jedynie tysiące jasnych punkcików - miejscowych świetlików. Chwila jest bajkowa - niewidzialna dżungla "gra" setkami odgłosów. Powoli dopływamy do pomostu mając wciąż w pamięci przeżytą przygodę - bliskie spotkanie z tapirem - "grubym" zwierzem amazońskiej dżungli.

Drugi dzień przygody w dżungli zaczynamy wcześnie; już przed siódmą po śniadaniu wyruszamy ponownie na penetrację tropikalnego lasu. Dżungla po nocnym deszczu jest przesycona wilgocią; w gąszczu połyskują helikonie, bromelie i dziesiątki innych nieznanych nam roślin, usytuowanych na różnych piętrach lasu. Nieco zmoczeni docieramy po godzinie do celu naszej porannej wędrówki - potężnego drzewa ceiba, w którego koronie na wysokości 38 metrów nad ziemią zbudowano platformę widokową. Wspinamy się po drewnianych schodach otaczających pień drzewa na tę platformę. Widok z korony drzewa jest niezwykły. Wokół jak okiem sięgnąć roztacza się gęsty kożuch zieleni, pokrywający okoliczne wzgórza i doliny. Dżungla paruje, skrywając fragmenty krajobrazu; panuje cisza przerywana jedynie rzadkimi odgłosami ptaków. Chwila jest magiczna; pragniemy jak najdłużej nasycić jej pięknem przedłużając pobyt na platformie. W drodze powrotnej nasz przewodnik stara się pokazać nam mieszkańców dżungli. W pewnym momencie zaczyna się skradać i nakazując ciszę wskazuje na koronę drzewa. W koronie buszuje rodzinka miejscowej odmiany szopa pracza, coati. Rodzinka liczy 10 sztuk, dorosłe osobniki pożywiają się, a młodzież (jak to młodzież) harcuje. Dłuższą chwilę obserwujemy te zabawy, ale po pewnym czasie cała gromada zwierząt przenosi się w głąb lasu. Wracamy do obozowiska, aby najgorętszą część dnia spędzić w cieniu, oddając się błogiemu lenistwu na hamakach i obserwując olbrzymie niebieskie motyle - mieszkańców dżungli.

Po południu czeka na nas następna atrakcja - spotkanie z miejscowymi Indianami z plemienia Quichua. Udajemy się wraz z naszym przewodnikiem pochodzącym z tego plemienia łodzią do niewielkiej chaty stojącej samotnie na brzegu rzeki Mandeno. Przewodnik najpierw oprowadza nas po "gospodarstwie", pokazując rośliny uprawiane przez Indian wokół chaty, a następnie wchodzimy do jej wnętrza. Chatę zamieszkuje trzypokoleniowa rodzina składająca się z 5 osób. Ze względu na nasza wizytę gospodarze zakładają tradycyjne indiańskie stroje i ozdoby, które jednak nieco "kłócą się" z codziennym, europejskim ubiorem. Po krótkim przywitaniu Indianie postanawiają zaprezentować nam przy akompaniamencie gitary i instrumentów perkusyjnych kilka pieśni charakterystycznych dla swego plemienia. Przy dźwiękach muzyki wywiązuje się zaimprowizowana zabawa taneczna, w której uczestniczą goście i gospodarze. Zabawa wkrótce przenosi się na zewnątrz chaty, gdzie Indianie przedstawiają taniec charakterystyczny dla plemienia Quichua. Po tym "zbrataniu się" w tańcu zostajemy pasowani na "prawdziwych" Indian, poprzez namalowanie nam na twarzach wzorów stosowanych przez mieszkańców dżungli. Teraz możemy już dostąpić "zaszczytu" udziału w konkursie strzelania z broni zwanej dmuchawką, której Indianie często używają do polowań w dżungli, stosując strzały zatrute kurarą. Tym razem strzały są pozbawione trucizny, a cel stanowi duża pomarańcza. W konkursie jest nagroda - zwycięzca otrzymuje danie obiadowe własnoręcznie przygotowane przez Indian. Daniem tym okazuje się kilka niewielkich rybek podanych na liściu bananowca, zaś deser stanowi kilka pieczonych bananów. Spożywamy wspólnie ze zwyciężczynią konkursu indiański posiłek i żegnamy się z gospodarzami, kończąc wizytę u Indian Quichua.

Następnego dnia wczesnym rankiem wsiadamy do łodzi, aby po krótkiej przejażdżce rzeką Mandeno dotrzeć do Laguny Ranicocha - niewielkiego jeziorka usytuowanego w pobliżu rzeki, znanego nam już z nocnego spotkania z tapirem. Wyruszamy na spacer wokół laguny; ścieżka wije się w gąszczu roślin, miejscami zbliżając się do brzegu, wówczas pokonujemy jej błotniste fragmenty. Wypatrujemy oczywiście ciekawych przedstawicieli miejscowej flory i fauny; dzięki naszemu świetnemu indiańskiemu przewodnikowi spotykamy m.in. kapibarę - największego gryzonia świata, żółwia i salamandrę. W leśnych ostępach znajdujemy drzewo kakaowca i degustujemy jego owoce. Idąc błotnistą ścieżką wzdłuż brzegu jeziora nagle stajemy niemal oko w oko ze starym znajomym - tapirem! Tym razem jednak nie wykazuje on bliższego zainteresowania nasza grupą, ruszamy więc w dalszą trasę. Wsiadamy do łodzi i wypływamy na wody laguny, aby z bliska przyjrzeć się nadbrzeżnej roślinności i wodnym ptakom, rezydującym na niewielkich wysepkach. Suniemy wolno po gładkich wodach jeziora, oglądając m.in. niewielkie, czarno-czerwone brodźce i żółwie wodne. Słońce jednak zaczyna już dość mocno przypiekać, kończymy zatem przejażdżkę łodzią po lagunie. Niemal na zakończenie z wody kilka metrów od łodzi wyłania się znany nam już kształt - to "znajomy" tapir żegna się z nami, prychając na pożegnanie. Adiós!

Po południowej, obowiązkowej sjeście nasz przewodnik organizuje nam kolejną atrakcję; ma być nią łowienie piranii! Ponownie wsiadamy do łodzi i płyniemy kilkaset metrów w górę rzeki Mandeno. Każdy z nas jest wyposażony w wędkę z kija bambusowego i przynętę. Docieramy do tzw. łowiska, czyli miejsca gdzie potencjalnie powinno być mnóstwo piranii. Dreszczyk przebiega nam po plecach; komu pierwszemu uda się złowić tę drapieżną rybę (i co z nią dalej zrobić?). Czekamy wpatrzeni w spławiki dziesięć, piętnaście minut ... i nic! Nasz przewodnik na sąsiedniej łodzi chwyta małą rybkę, ale w niczym nie przypomina ona groźnej, zębatej piranii. Wreszcie, po około godzinie, gdy mamy już kończyć połów, nasza koleżanka wydaje z siebie okrzyk (przerażenia?). Na końcu jej wędki wisi dorodny krab! Pozbywa się szybko zwierzęcia, wrzucając je do wody i w ten sposób kończymy bliskie spotkania z piranią (może lepiej, że ich nie było?).

Ostatni, czwarty dzień przygody z dżunglą rozpoczynamy jak zwykle wczesnym rankiem. Wyruszamy z naszym przewodnikiem w sporej, międzynarodowej grupce na wędrówkę po niskich, okresowo zalewanych ostępach dżungli. Teren miejscami jest bardzo błotnisty, nogi w kaloszach zapadają się niemal po kolana. Jedna z uczestniczek wędrówki w pewnym momencie traci równowagę, "zaliczając" kąpiel błotną, kończy się jednak tylko na strachu. W gąszczu roślin nasz przewodnik nieomylnie odnajduje ciekawe okazy miejscowej przyrody: palmę kroczącą, potężne drzewo oplecione całkowicie lianami i wiele innych ciekawostek charakterystycznych dla zatapianego lasu. W pewnym momencie docieramy do grubej liany wiszącej nad ścieżką. Przewodnik demonstruje nam, jak taka liana może służyć za huśtawkę, wybijając się mocno i zawisając przez chwilę nad gęstwiną roślin. Nie znajduje jednak zbyt wielu chętnych do naśladowania...


Z lekką nutką żalu wracamy do naszego obozowiska; to już prawie koniec pobytu w amazońskiej dżungli. Popołudniową porą wsiadamy do motorowej łodzi, którą udajemy się w drogę powrotną do cywilizacji. Ale pozostają w nas obrazy, dźwięki i zapachy, które na długo zachowamy w swojej pamięci. Jesteśmy szczęśliwi - udało nam się zrealizować swoje marzenie - poznać (trochę) prawdziwą amazońską dżunglę...




© Copyright by Zbigniew Bochenek. Design by Jac.