Atakama - pustynia o wielu obliczach


Atakama - najbardziej suche miejsce na ziemi.
To określenie znane z czasów szkolnej geografii rozbudzało od dawna moją ciekawość.
Jak wygląda obszar, na który spada rocznie tylko 10 mm deszczu (znacznie mniej niż na Saharze), a są tereny, gdzie przez wiele lat nie zanotowano żadnych opadów.
Toteż gdy zaczęła przybierać realny kształt moja wyprawa wraz z trójką przyjaciół do Ameryki Południowej, jednym z jej głównych celów stała się ta usytuowana w północnej części Chile pustynia.

Pewnego listopadowego wieczoru wyruszyliśmy z pełnego zieleni środkowego Chile na spotkanie z całkiem innymi krajobrazami.


Zwana "szosą panamerykańską" droga wiodła niemal dokładnie na północ kraju.
Początkowo bogata tropikalna roślinność dość szybko zaczęła zanikać i po pewnym czasie po obu stronach asfaltowej wstęgi mogliśmy oglądać jednorodny krajobraz pustyni kamienisto-żwirowej, z rzadka urozmaicany kępami sucholubnych krzewów.
Nad ranem, po prawie 1000 kilometrach jazdy, dotarliśmy do położonego na skraju pustyni sporego portu morskiego Antofagasta.

Stąd drogą prostą niemal po horyzont wyruszyliśmy w głąb pustyni. Droga stopniowo wznosiła się w górę, zaś charakter pustyni zaczął się zmieniać; coraz częściej przecinaliśmy olbrzymie obszary piasków.
Po kilku godzinach jazdy w krajobrazie pojawiły się surowe pasma górskie, nazwane na cześć naszego rodaka Kordylierą Domeyki. Wreszcie w rozległej kotlinie górskiej zobaczyliśmy cel naszej podróży - plamę zieleni wśród pustyni, osadę San Pedro de Atacama.

Pierwszym wrażeniem po opuszczeniu autobusu w centrum osady był suchy upał i kurz unoszący się z pylistej nawierzchni ulic. Miasteczko nieco zaskoczyło nas swą zabudową; wzdłuż uliczek ciągnęły się niskie domy z suszonej na słońcu cegły, większość z nich była oddzielona od ulicy wysokimi glinianymi murami, spoza których czasami wyłaniały się nieco przyszarzałe drzewa i krzewy. Osada zapewne podobnie wyglądała ponad 450 lat temu, kiedy zawędrował tu orszak hiszpańskiego konkwistadora Pedra de Valdivii, wioząc ze sobą bydło, drób, nasiona i narzędzia rolnicze.

Wkrótce po znalezieniu hoteliku, mimo popołudniowego upału, wyruszyliśmy na zwiedzanie osady. Dotarliśmy do centralnego placu, stanowiącego oazę zieleni w tym suchym krajobrazie. Wokół placu znajdują się najciekawsze budowle San Pedro de Atacama.
Wśród nich wyróżnia się XVII-wieczny kościół św. Piotra - zbudowany z suszonej na słońcu cegły, z niezwykłym stropem zbudowanym z połączonych rzemieniami zdrewniałych kaktusów cordón.

W pobliżu znajduje się dom Pedra de Valdivii - odrestaurowany budynek pochodzący (podobno?) z 1540 roku oraz muzeum Gustavo Le Paige, utworzone przez belgijskiego księdza i archeologa, przedstawiające historię i dzieje kultury tego regionu Chile.
W centrum osady jest także bazar z regionalnymi pamiątkami dla turystów, m.in. licznymi wyrobami z będącego pod ochroną miejscowego kaktusa cordón.



Jednak właściwe atrakcje znajdują się poza San Pedro de Atacama. Późnym popołudniem ruszamy zatem na spotkanie pierwszej z nich - Doliny Księżycowej.
Ta niezwykła formacja geologiczna jest położona zaledwie w odległości 15 kilometrów od osady. Po drodze oglądamy usytuowane na wzniesieniu pozostałości XII-wiecznej inkaskiej warowni Pukará de Quitor.


Wkrótce docieramy do pierwszych olbrzymich form skalnych, przypominających swym ukształtowaniem grzbiet dinozaura. Z punktu widokowego podziwiamy różnorodność górskiego, pustynnego krajobrazu. Wybieramy się na godzinną pieszą wędrówkę tzw. Doliną Śmierci. Dolina częściowo jest obramowana potężnymi piaszczystymi wydmami, z których nieliczni turyści zjeżdżają na deskach surfingowych, naruszając delikatną fakturę krajobrazu.
Ponad doliną w oddali wznoszą się majestatyczne szczyty Andów, położone już na granicy z Boliwią. Wśród nich wyróżnia się idealny w kształcie stożek wulkanu Licancabúr - to święta góra miejscowych Indian Atacameños, siedziba ich dawnych bogów.

Po spacerze w Dolinie Śmierci wyruszamy w inne miejsce Doliny Księżycowej, będące zgromadzeniem form skalnych o niezwykłych kształtach i kolorach. Niektóre z nich mają nawet swe nazwy np. Trzy Siostry, Grzyb czy Łódź Podwodna. Erozja wietrzna "rzeźbiła" przez tysiące lat różnorodne formy w surowym, górskim krajobrazie.

Ostatni punkt programu zwiedzania Doliny Księżycowej to wspinaczka na Wielką Wydmę - potężny piaszczysty grzbiet górujący nad doliną. Ze szczytu wydmy roztacza się rozległy widok na okoliczne szczyty, kotlinę z osadą San Pedro i odległe pasma górskie.
Tu oczekujemy w skupieniu na finałowy spektakl wieczoru - zachód słońca nad pustynią. Wkrótce słońce znacznie obniża się, niemal dotykając horyzontu.
Niskie oświetlenie wspaniale wydobywa fakturę grzbietów górskich i pustyni, pozłacając bliższe i dalsze plany. W końcu słońce niknie za horyzontem, tylko różowa poświata oświetla jeszcze odległy, wyniosły wulkan Licancabúr. Jest to chwila naprawdę magiczna - chciałoby się tu dłużej zostać i chłonąć piękno krajobrazu.
Niestety znajdujemy się w pobliżu Zwrotnika Koziorożca, noc zapada tu bardzo szybko. Schodzimy zatem z wydmy i już po zmierzchu wyruszamy w drogę powrotną do San Pedro, zatrzymując w pamięci (i na filmie) ulotne piękno chwili...


Po kilku godzinach snu czeka już na nas nowa porcja całkiem odmiennych wrażeń: wstajemy niemal w środku nocy, aby wyruszyć na spotkanie z niezwykłą atrakcją - położonymi najwyżej na świecie gejzerami el Tatio.
Obserwowanie wspaniale rozgwieżdżonego nieba skraca nam czas oczekiwania na przyjazd samochodu terenowego; pojedziemy nim w góry aż na wysokość 4300 metrów n.p.m. Wreszcie samochód staje pod naszym hotelikiem i wkrótce nikną za nami światełka San Pedro.

Reflektory samochodu przebijają się przez mrok pustyni, na której jedynymi oznakami życia są ... inne grupy turystów dążących w stronę gejzerów.
Po około dwóch godzinach dość szybkiej jazdy po gruntowych drogach docieramy do celu podróży. Zaczyna się rozwidniać i naszym oczom ukazuje się rozległy płaskowyż u stóp wysokiego pasma górskiego. Po płaskowyżu snują się opary rozwiewane silnymi podmuchami wiatru. Przewodnik zaprasza na spacer po polu gejzerów, zatem wychodzimy z ciepłego samochodu. Pierwsze wrażenie jest wręcz porażające - przenikliwe zimno potęgowane silnym, utrudniającym poruszanie się wiatrem, unoszący się wokół zapach siarki, odgłosy wody bulgoczącej w niewielkich otworach w ziemi. Z trudem przemieszczamy się po płaskowyżu za przewodnikiem, który próbuje pokazać nam typowe przykłady działalności gejzerów.
Wracamy do naszego pojazdu, gdzie w międzyczasie przygotowano dla zziębniętych turystów gorącą herbatę lub kawę i coś na przekąskę...
Zza górskiego pasma wyłania się słońce. W jego pierwszych promieniach okolica wygląda nieco przyjaźniej, zatem ruszamy ponownie na wędrówkę po płaskowyżu. Przyglądamy się różnym formom działania gejzerów - otworom w ziemi z bulgoczącą wodą, parującym sadzawkom, kolorowym strumieniom rozlewającym się po wysokogórskiej równinie. No i czekamy na jakieś spektakularne erupcje, choćby na kilka metrów w górę...


Tego poranka jednak gejzery el Tatio nie były dla nas łaskawe, przypominając o swej aktywności jedynie łagodnym bulgotaniem. Nasz przewodnik tłumaczył ich "uśpienie" zbyt wysoką temperaturą powietrza! Trudno nam było w tym mroźnym wietrze w owo tłumaczenie uwierzyć...
Jedną z gejzerowych sadzawek postanowiono wykorzystać na dodatkową atrakcję dla turystów. Obudowano ją kamiennym murkiem tworząc mini-kąpielisko dla tych, którzy odważą się rozebrać przy temperaturze powietrza około zera stopni i zanurzyć się w ciepłej wodzie. Wśród grupy kilkudziesięciu turystów przybyłych tego ranka na płaskowyż znalazło się kilku chętnych do skorzystania z tej atrakcji. My jednak nie mieliśmy aż tak ekstremalnej potrzeby kąpieli.

Dwugodzinny pobyt na polu gejzerów el Tatio upływa dość szybko. Przyglądamy się wędrującym w oddali po zboczach górskich stadkom zgrabnych wikunii i powoli ruszamy w drogę powrotną. Przewodnik kilkakrotnie zatrzymuje się, aby pokazać nam najciekawsze okazy miejscowej flory. Jedną z najbardziej oryginalnych jest wysokogórska roślina zwana llareta. Tworzy zbity zielony "kożuch" mchów i porostów na skałach. Występuje jedynie w północnym Chile, na wysokości 3000 - 4000 metrów n.p.m.
Stopniowo zjeżdżamy z płaskowyżu gejzerów el Tatio. Docieramy do zagubionej wśród gór małej indiańskiej osady. Osada to zaledwie kilkanaście domów, knajpka dla przejeżdżających turystów i przytulony do zbocza, otoczony murem mały wiejski kościółek, wyglądający z oddali jak namalowany ręką dziecka. Mieszkańcy utrzymują się głównie z hodowli lam i alpak, oglądamy pasące się nieopodal stado tych sympatycznych zwierząt.

Jednak czas nas nagli, ruszamy więc w dalszą drogę powrotną. Mijamy niewielkie górskie jezioro ze sporym stadkiem flamingów i wjeżdżamy w długą wąską dolinę, której zbocza są usiane rzadką, chronioną odmianą kaktusa cordón. Niebawem w suchym, górskim krajobrazie ukazuje się kotlina z zieloną oazą - osadą San Pedro de Atacama.

Do miasteczka docieramy w samo południe. Panuje tu ponad 35-stopniowy upał, zatem szybko chowamy się w naszym hoteliku, aby w cieniu przeczekać najgorętszą porę dnia. W ciągu ośmiu godzin pokonaliśmy różnicę wysokości z 2440 do 4300 metrów i z powrotem, doświadczyliśmy także prawie czterdziestostopniowej zmiany temperatury. Nie pozostało to bez wpływu na nasze organizmy; czujemy się lekko oszołomieni tymi zmianami mając lekki "szum" w głowach.

Trzeba jednak dość szybko zregenerować siły, gdyż tego samego dnia po południu czeka nas jeszcze jedna duża atrakcja - wyjazd na Salar de Atacama. Punktualnie o szesnastej wsiadamy zatem do samochodu (choć bez jednej uczestniczki wyprawy, którą zmogły zmiany temperatury) i ruszamy na południe, w stronę tej niezwykłej formacji przyrodniczej.
Po drodze docieramy do Toconao, niewielkiej osady usytuowanej na brzegu salaru. Osada ta jest znana z precyzyjnie obrabianych kamieni wulkanicznych i upraw drzew owocowych. Najcenniejszym zabytkiem Toconao jest XVIII-wieczny kościół św. Łukasza z ciekawym ołtarzem i oddzielną dzwonnicą.
Po krótkim pobycie w osadzie ruszamy dalej na południe; mijamy spory zadrzewiony wąwóz stanowiący niezwykłą plamę zieleni w suchym, pustynnym krajobrazie i docieramy na skraj Salaru de Atacama.

Jest to olbrzymie, w większości wyschnięte słone jezioro o wymiarach ok. 100 x 70 km. Od zachodu otaczają go pasma Gór Domeyki, zaś od wschodu potężne łańcuchy górskie Andów ze stożkami wulkanicznymi z wulkanem Licancabúr na czele.
Część salaru, zwana Laguna Chaxa została udostępniona w postaci rezerwatu turystom. Docieramy więc prostą "jak strzelił" drogą przez olbrzymią płaszczyznę salaru do rezerwatu i wyruszamy po wytyczonych ścieżkach na jego zwiedzanie. Przyglądamy się różnorodnym solno-skalnym formacjom, przybierającym rozmaite kształty i odcienie bieli. Z odległości ok. 100 metrów oglądamy na niewielkich słonych jeziorkach gnieżdżące się tu trzy gatunki flamingów (andyjski, chilijski i Jamesa). Na rozlewiskach laguny występują także mniejsze ptaki - siewki, łyski i kaczki.


Spacer po oświetlonym słońcem salarze dostarcza niezwykłych wrażeń - ma się poczucie przebywania jakby w nieziemskim krajobrazie. Wrażenie potęgują ciemne, niskie chmury skrywające szczelnie wysokie pasma Andów, kontrastujące z bielą powierzchni laguny. Słońce dość szybko obniża się, wydobywając wyraziście szczegóły solnej powierzchni. Czekamy na jego zachód, mając nadzieję na piękny spektakl natury.


I rzeczywiście, niemal tuż przed zniknięciem za linią horyzontu ostatnie promienie słońca wnikają jakby pod chmury gromadzące się na brzegu salaru, oświetlając różowym światłem stoki Andów.

Patrzymy urzeczeni na tę grę kolorów, przeżywając kolejną magiczną chwilę na pustyni Atakama. Szkoda że już następnego dnia musimy opuścić ten fascynujący zakątek Chile. Ale czekają na nas dalsze wyzwania - przejazd przez pasmo Andów do Argentyny. A zatem Adiós Atakamo!




© Copyright by Zbigniew Bochenek. Design by Jac.